Rate this post

2014 był dla mnie rokiem bardzo szczególnym. A to dlatego, że był wyjątkowy również dla dwóch spośród trzech moich ulubionych twórców popkulturowych: pisarza fantasy Raymonda E. Feista oraz zespołu Budka Suflera. Trzecim jest oczywiście Nintendo.

Twórczość tej trójki towarzyszy mi od najmłodszych lat i niezależnie od trendów, mód i zmiany gustów, zawsze do nich wracam. Oczywiście gram też w innej gry niż te od Nintendo, czytam książki innych gatunków i autorów niż fantasy i Raymond Feist i słucham często zupełnie odmiennej muzyki od tego, co nagrała Budka. Ale do tych twórców czuję najsilniejszy sentyment, a ich twórczość jest stałym elementem mojego życia. I właśnie dlatego 2014 był taki istotny: dla Feista i Budki było to swego rodzaju zamknięcie.

Budka Suflera

O Budce Suflera raz już na Blogu pisałem, próbując przedstawić kilka mniej znanych perełek i przełamać wizerunek Budki jako „tych od tanga”. W tamtym wpisie przedstawiłem też krótko moją historię z tym zespołem: jak jako dzieciak znalazłem kasetę z 1994 roku w domu, jak na naste urodziny tata zabrał mnie na koncert do Hali Ludowej, jak lata później przejechałem pół Polski na rzekomo pożegnalny koncert, gdzie poznałem Suflerów osobiście i znalazłem się na scenie podczas bisów. Opowiadać mógłbym długo, bo wspomnień wiele, ale ja nie o tym dziś.

Nałęczów 2009

Tak się składa, że wraz z końcem roku Budka Suflera zakończyła swoją działalność – po 40 latach na estradzie. Przez cały rok intensywnie koncertowali ze swoją trasą pożegnalną. Wiedząc, że tym razem to naprawdę koniec, wybraliśmy się z narzeczoną aż na dwa koncerty. Najpierw latem byliśmy w opolskim amfiteatrze, a pod koniec listopada we wrocławksiej Hali Ludowej a.k.a. Stulecia: ostatni koncert zespołu przeżyłem dokładnie tam, gdzie pierwszy.

Koniec działalności ulubionego zespołu to oczywiście moment smutny, jednak w pewnym sensie również podniosły. Zespół zszedł ze sceny, zanim zdążył stracić popularność i obrócić przeciwko sobie fanów. Wierzcie mi, że na koncertach były tłumy, a w nich ludzie z czterech różnych pokoleń, w tym młodzież szkolna. Cugowski dalej ma niesamowitą skalę głosu, Zeliszewski napieprza po bębnach z taką samą furią co 10 lat temu, a młodzi gitarzyści dodają wykonaniom koncertowym pazur. Jako pożegnalny prezent, Budka dała w tym roku niesamowity, mocno rockowy koncert na Przystanku Woodstock. Nie byłem tam niestety, ale nabyłem płytę z tego koncertu (2x DVD i 2x CD za mniej niż cztery dyszki) i słucha się tego nieziemsko. Z braku urlopu nie dojechałem również na tegoroczny zlot fanów zespołu, choć w ubiegłych latach mi się to udawało.

Moda – rzecz dziwna. Od lewej: Andrzej Ziółkowski, Tomasz Zeliszewski, Romuald Lipko, Krzysztof Cugowski.

Stanie pod sceną w Hali Stulecia i słuchanie prawdopodobnie ostatniego w moim życia wykonanie na żywo piosenki „Jest taki samotny dom” było przeżyciem przejmującym. Sama świadomość tego faktu dawała +20 do epickości tego utworu. Szkoda jedynie, że Suflerzy ostatecznie zrezygnowali z nagrania nowej studyjnej płyty, skoro zapowiadające ją single trzymały obiecujący poziom.

Raymond Feist

O Feiście na Blogu jeszcze nie pisałem. Jest to amerykański pisarz fantasy, któremu popularność zapewniła jego debiutancka powieść „Magician” – w Polsce rozbita na dwa tomy „Adept magii” i „Mistrz magii”. Akcja powieści dzieje w fikcyjnej świecie Midkemii, a powieść przerodziła się w ogromną sagę licząca sobie 31 tomów i rozgrywającą się na przestrzeni około 160 lat, według moich własnych rachunków. W pewnym sensie Raymond Feist, podobnie jak Robert Jordan, jest więc pisarzem jednego cyklu. Cyklu, w którym jako nastoletni chłopak zakochałem się bez reszty.

Jako nastolatek autentycznie bałem się, że Feist umrze, zanim dokończy swój cykl.

Kiedyś poświęcę cały wpis twórczości Feista i opiszę pokrótce wszystkie powieści, dylogie, trylogie i tetralogie składające się na cykl. Ale nie tym razem. Pochwalić się teraz chcę, że posiadam wszystkie 31 powieści. Połowę po polsku, drugą połowę po angielsku, bo w pewnym momencie z czytaniem przegoniłem polskich wydawców. Część z nich musiałem ściągać z zagranicy, a za dwie, najtrudniej dostępne, zapłaciłem swego czasu po 100 złotych, czyli około trzykrotność ceny okładkowej. W okresie mojej największej fascynacji pochłaniałem 400-stronicową powieść w jedną zarwaną noc.

Wraz z wiekiem, moim i autora, zacząłem dostrzegać miejscami zmęczenie materiału i zrozumiałem, że jako autor fantasy z USA mój idol ma zakontraktowaną daną ilość powieści i musi je napisać. Dlatego cykl ma swoje słabsze momenty i czasami zbliża się do masowej produkcji pokroju książek spod szyldu Forgotten Realms. Jednak jego siła leży w bardzo obszernym i przemyślanym świecie oraz w żelaznej konsekwencji: czas płynie w Midkemii nieubłaganie i w ostatniej powieści bohaterami są praprawnukowie postaci, których losy przeżywałem jako trzynastolatek.

Na szczęście Raymond Feist nie zdecydował się doić mlekodajnej krowy w nieskończoność. Już parę lat temu zapowiedział tytuły ostatnich 7 książek, a teraz widzę, że od 10 tomów przygotowywał grunt pod zakończenie. Dzięki temu cykl nie urwał się (np. ze względu na śmierć autora), ani nie stoczył się na dno. I właśnie w kwietniu tego roku ukazała się ostatnia powieść o Midkemii – nawiązująca tytułem do pierwszego tomu książką „Magician’s End”.

Powstały dwie gry na podstawie prozy Feista: Betrayal at Krondor oraz Return to Krondor.

Bałem się czytać. W końcu to zwieńczenie fantastycznej przygody, która w moim przypadku trwała 13 lat. Po tylu książkach ciężko wymyślić dla bohaterów stawkę, której wcześniej nie było, ani spiąć w jedno wszystkie wątki, skoro autor nigdy nie mógł podejrzewać, jak rozrośnie się jego dzieło. Ale Feistowi się udało. Mało kto jest bardziej krytyczny od oddanego fana, ale po przewrócenia ostatniej strony w historii Midkemii jestem zachwycony. Autorowi udało się nawiązać i spiąć ze sobą wszystkie poprzednie książki, niczego nie wyrzucając poza kanon. Udało mu się również podbić stawkę wyżej niż ratowanie świata. No i najważniejsze: Raymond Feist zdołał podsumować dzieło swego życia epilogiem, o którym rozmyślałem wiele dni po odłożeniu książki.

Obecnie Feist pracuje nad pojedynczymi, oryginalnymi powieściami oraz zapowiedział rozpoczęcie nowego epickiego cyklu.

Nintendo

Tylko Nintendo nie zamykało w 2014 żadnego rozdziału w swej karierze. I dobrze. Gdyby 2014 miał być ostatnim rokiem N jako producenta konsol lub, nie daj Boże, gier, to moja psychika mogłaby tego nie przeżyć. Zamiast tego, N miało dwanaście miesięcy naprawdę świetnych gier, które zapamiętam na długo. Nic więc dziwnego, że w 2014 to konsole Nintendo wiodły u mnie prym.

Na 3DSie bawiłem się głównie Laytonem. Pękły w tym roku The Miracle Mask oraz crossover z Phoenixem Wrightem. Ten ostatni z miejsca stał się moim ulubionym Laytonem – głównie z uwagi na oprawę audio-wizualną oraz nieco mroczniejszy charakter. Chciałbym, żeby seria poszła dalej w tym kierunku. Poza tym ponad 50 godzin z życia wyjęło mi niepozorne Nintendo Pocket Footbal Club.

Niby nic, niby 7/10, ale 50 godzin pękło.

Jeszcze mocniej brylowało Wii U. Absolutnym masakratorem okazała się Bayonetta 2, a Mario Kart 8, m.in. dzięki świetnemu DLC, praktycznie nie wychodził z czytnika od dnia premiery.Troszkę rozczarował Donkey Kong: Tropical Freeze, ale i tak był kawałkiem świetnej platformówki, na pewno pokonał Super Mario 3D World. W międzyczasie przegryzałem zaległościami z zeszłego roku i grami imprezowymi: Wind Waker HD, Wii Party U, Spin the Bottle czy Assassin’s Creed IV. Aaa, no i remake pierwszej Bayonetty, a jeszcze nie wspomniałem o…

To był dobry rok, ale 2015 będzie jeszcze lepszy. Trudno, żeby rok z nową, dużą, pełnoprawną Zeldą nie był wyjątkowy