BANGKOK, THAILAND - 2019/01/08: A Nintendo Switch (M) surrounded by a NES (Nintendo Entertainment System) Classic Mini (L) and a SNES (Super Nintendo Entertainment System) Classic Mini (R) video game consoles. (Photo by Guillaume Payen/SOPA Images/LightRocket via Getty Images)
Rate this post

Na łamach Bloga (o) Nintendo gościmy Adama Piechotę, stałego współpracownika Polygamia.pl, która dzieli się wnikliwym spojrzeniem na oryginalne Xenoblade Chronicles. Koniecznie dajcie znać, jak się zapatrujecie na tego typu teksty na Blogu, bo może być ich więcej

Gorące Krzesełko czyli o szukaniu błędów w tych tytułach, które stały się nietykalne, część pierwsza.

Przyznajmy szczerze – jako Nintendofile wszyscy cierpimy na pewne skrzywienie psychiczne. To nie tak, że inni tak nie mają. Bo mają przecież. Ale nie tak często, mniej intensywnie. Nintendofile czczą starszego boga, ich rytuały sięgają ery dyskietki łupanej, pamiętają czasy krwawe i mroczne. Brodę mają dłuższą, włosków resztkę na czerepie. Sentymentalni bywają przy winie, to i sens chcieliby zobaczyć w życiu kilkanaście razy więcej od reszty. A jak szybciej nadać sens pasji, jeżeli nie okrzyknąć jakąś grę kamieniem milowym całej branży? Dojrzalsze szkapy w naszej stajni, lubimy te szkapy, wszystkie za mistrzowskie uważamy. Nie wystarczy nam, że lata temu wygrały już niejeden pokaz. Chcemy nadal, bo przecież smutno by było w przyszłość bez sukcesów maszerować.

Dzisiejszy przykład: Xenoblade Chronicles.

Zanim całkowicie przemienię się w bajarza, chciałbym zaznaczyć (jeżeli to jeszcze nie jest wystarczająco jasne), że ani redakcja, ani ja sam nie odpowiadam do końca za poniższą treść. Słowem – również uwielbiam Xenoblade. Jeśli jest to dla Was żelazny klasyk, przyklasnę. Jeśli piszecie na niego anonimowe hejterstwo w Sieci, puknąłbym Wam w czoło. Ale przecież nie można być wiecznie poważnym, zwłaszcza na blogach. Stąd idea tego tekstu oraz – mam nadzieję – jego następców: weźmy na krzesełko monument i upewnijmy się, czy na pewno, na bank ostatni jest bezbłędny. Ze świadomością, że mało co w ogóle bywa bezbłędne, możemy odkryć kilka nowych oblicz kochanych przez nas tytułów.

I bądźcie ostrzeżeni, spóźnialscy – spoilerów padnie sporo.

1. A kto umarł, ten nie umarł

Ogromna odporność na śmierć charakteryzuje wielu bohaterów współczesnych japońskich role-playów (pewna kwiaciarka mogłaby pozazdrościć) i skaza ta nie ominęła Xenoblade Chronicles. Dlaczego jako odbiorcy zaczynamy emocjonalnie odczuwać wagę podróży Shulka i Reyna? Ponieważ lubimy historie napędzane żądzą zemsty, a dramatyczny prolog w Kolonii 9 dostarcza do niej co najmniej kilka powodów.

Szczególnie – domniemana śmierć Fiory, która popycha chłopaka do przekraczania kolejnych granic własnych możliwości, byle tylko dopaść tego, kto jest odpowiedzialny za stratę. I byłbym nawet wybaczył niezgrabne przywrócenie jej do życia, jednak wątek można było zakończyć o wiele lepiej. Dziewczyna mogła walczyć przeciw naszej drużynie do końca, lecząc się z obowiązkowej amnestii dopiero w chwili śmierci z ręki swego ukochanego. Albo trop, o którym gracz dowiaduje się dużo wcześniej od protagonisty, ten o ulatującej energii z nowego ciała Fiory – jej mechaniczne serduszko mogło przestać bić po ostatniej konfrontacji. Zamiast tego dostajemy słodko pierdzące zakończenie w stylu „a jednak przeżyła, znowu jest człowiekiem, będą żyć długo i szczęśliwie”.

Schematyzm boli, zwłaszcza w produkcji lubiącej rzucać wyzwania innym schematom. Cóż to za zwycięstwo, przy którym nie ma ani odrobiny żalu? Żaden przewrót nie istnieje bez poświęceń. Możecie nie mieć z tym problemu, jasne, jednak wyobraźcie sobie, jak czulibyście się, obserwując nad brzegiem nowego morza samotnego Shulka. Uratował wszystkich, lecz nie tę jedną, o którą walczył. O ile wzmocniłoby to kilka wcześniejszych walk z bossami, nawet nie wspominam. Chłopakowi pasowała maska furii. I choć w drugiej połowie scenariusza stawka coraz bardziej rośnie, brakuje tego dzikiego, empatią nakreślonego pędu do celu.

2. Daj mi rząd dusz!

A tutaj już całkowicie kwestia gustu. Gdy okazuje się, że nasz prawdziwy szwarccharakter przez większość czasu czekał na idealny momenty, by wejść na scenę z impetem, Xenoblade zmienia zarówno swój ciężar, jak i semantyczny wzorzec. Bo nagle nie walczymy z wrogą armią, tylko… bogiem. Owszem, tę zagrywkę również przerabialiśmy kilka(naście/dziesiąt) razy na przestrzeni ubiegłych trzydziestu lat. Rzadko jednak widzimy wyraźną interakcję między jednostką ludzką i istnieniem boskim. Mickiewiczowską pod pewnym względem, dopuszczającej dyskusję, kłótnię, niezgodę. Być może Bóg ma wobec nas plany, których nie potrafimy zrozumieć, jednak jeśli są nie po naszej myśli (bo zakładają nasz nagły brak), dlaczego by nie wyzwać Stwórcy na nierówny pojedynek?

Z jednej strony szkoda mi, że do tego przewartościowania scenariusza doszło. Było mi zupełnie okej, gdy walczyłem  z Mechonami, a historia zapowiadała się na nieskomplikowaną, lecz wciągającą. Z drugiej  – to niemały szok, zobaczyć równie heretycką postawę w japońskiej produkcji wydanej poza skrzydłami Atlusa. Dodatkowy punkt za pamiętną scenę w kosmosie, gdy ekipa uświadamia sobie, że ich marzeniem byłoby życie w świecie bez boga, a kamera robi najazd na Ziemię. I see what you did there, Monolith! Tylko nie zżynaj więcej z naszego wieszcza!

3. Atak klonów

Teraz bezdyskusyjnie. Xenoblade Chronicles gubi balans po przebiegnięciu na cielsko Mechonisa. Od tego momentu walka trwa nieustannie, postaci levelują jak szalone, a przeciwnicy wylewają się z każdego zakamarka. Wcześniej kontrastem dla dynamicznej sieczki był piękny, absolutnie unikalny świat. Kto powiedział, że drugi tytan, w całości mechaniczny, musi być aż tak wyblakły, by jakąkolwiek eksplorację zasypywać tonami Mechonów, nie dać odrobiny wytchnienia czy momentów estetycznej zadumy? Chciałbym uwierzyć, że Mechonis to także wspaniały ekosystem, który nie zasługuje na zniszczenie. Zwłaszcza w grze, gdzie najbardziej klasyczny dla gatunku krajobraz – wielkie łąki – został przedstawiony inaczej niż zawsze (i to JEST osiągnięcie). Gdzie nawet banalna plaża pozwalała mi spojrzeć w niebo i pomyśleć: „hej, to nie plaża, to plecy śpiącego tytana”. Niestety, skończyło się na ponad dziesięciogodzinnym maratonie łupania robotów w mniej odkrywczej scenerii.

4. Grinding, my master

Kolejna przypadłość trzeciego aktu opowieści. W pewnym momencie, po kilku fałszywych finałach, czując, iż tym razem za chwilę zobaczymy już prawdziwego głównego bossa, na naszej drodze staje Lorithia. Dla wielu może to być ostatnie wspomnienie z Xeno. Zwłaszcza jeśli wcześniej polegało się na drużynie skupionej wokół walki wręcz, bez magikowania. Ale tym czarującym łatwo pewnie także nie było. Lorithia jest tak przegiętym przeciwnikiem, że brak niecenzuralnych słów. W moim przypadku zatrzymała zabawę na niemal pięć godzin. Nosiłem konsolę do pracy (3DS), by nie pluć sobie później w brodę, że cały wolny czas marnuję na bezmyślne grindowanie. Ukatrupiłem setki goryli (za mostkiem na Bionis Leg, fajny spot do „szybkiego” podbicia statystyk), a po tygodniu, sprowadziwszy tę zołzę do piachu, nie czułem żadnej satysfakcji. Tylko gorycz, kolejny joterpeg zmusił mnie do tego.

5. Nudne baśnie tysiąca i jednego questa

Okej, przyznajmy szczerze. Wszyscyśmy zachwalali Chronicles za ilość zadań pobocznych oraz ich antyazjatyckie wykonanie (nie trzeba do nikogo wracać po ukatrupieniu wskazanych potworów, nagroda wpada w locie), a ilu z nas rzeczywiście te questy robiło? Proszę, proszę, bez wstydu, nikt nie uderzy przecież. Jeden paluszek w górze, drugi, pół trzeciego… Tak myślałem. Mam w sobie sporo z perfekcjonisty/trofikowej prostytutki/pożeracza aczików, a nawet nie myślałem o skokach w bok podczas sześćdziesięciu godzin przygody Shulka. Nawet obietnice lepszego sprzętu nie robiły na mnie żadnego wrażenia. Przynajmniej do spotkania Lorithii.

6. Duchy na taśmie

Każdy poniżej wpisuje trzy dowolne cytaty z walki, które powtórzone trzy tysiące osiemset dwadzieścia cztery razy pozostawiły w pamięci bliznę do końca życia.

– It’s Reyn Time! (rozwalił mnie przypadkowy komentarz pod którymś utworem ścieżki dźwiękowej na Youtube: Don’t forget, it’s always Reyn Time!)

– Behold the power of the Monado! („…nawet jeśli nie mam już Monado!”)

­– The future is our to decide! (o ile zdążyłeś się uleczyć)

Tak, to właściwie tyle. Gdybym nie był leniwym leniuszkiem, być może pstryknąłbym w xenonosek jeszcze kilkoma argumentami. Od czego mamy jednak sekcję komentarzy – zachęcam do kilku twórczych wpisów. A wszystkich, którym piana przeciekła przez zęby, którzy widły ostrzą, pochodnie rozpalają, jeszcze raz proszę o odrobinę dystansu. Xenoblade Chronicles nie bez powodu wywalczył sobie kultowy status i spłodził kontrowersyjnego potomka. Jest fantastycznym tytułem. Żyjemy jednak w czasach wiecznego zwątpienia, które można kreatywnie przelać na kartkę (tudzież do pliku Worda). To szukanie dziury w całym, zabawne dopóty, dopóki tylko szukaniem dziury w całym pozostaje. Takie Marvelowskie „what if”. Być może jeszcze posadzimy kilku podejrzanych na Gorącym Krzesełku. Tylko nie Super Metroid, błagam. Tam nawet ja nie chciałbym zauważać żadnych problemów!